Groteskowy pan dziennikarz Rachoń, z powagą godną lepszej sprawy wylewający Tigera na podłogę, jest idealnym wręcz symbolem upadku polskiego dziennikarstwa.
Nie będę wykazywał jak mało ma wspólnego z dziennikarstwem obecna ekipa Telewizji Polskiej (a zwłaszcza Rachoń, do 2012 aktywny działacz PiS), bo to jak udowadnianie, że ziemia jest okrągła. Szkoda na to czasu, było to wielokrotnie udowadniane, a jeśli ktoś mimo wszystko twierdzi inaczej, to powinien brać leki.
Gorzej, że po stronie „mediów opozycyjnych” coraz mniej widoczne jest dziś poczucie tego, czym jest dziennikarstwo, jaką rolę pełni, a już zwłaszcza – co dziennikarzowi wypada, a co nie.
Polscy dziennikarze nie patrzą, niestety, ani w stronę swoich kolegów z Ameryki, ani bliżej – na wyspy, gdzie od lat wyznaczają standardy dziennikarstwa. Dziś, brzmiące dla naszych własnych żurnalistów jak coś równie nieosiągalnego, co abstrakcyjnego.
Już w 1876 roku Amerykanie opracowali kodeks dziennikarski przyjęty przez Missouri Press Association. Wyszczególniał on cztery podstawowe zasady: media mają być niezależne, podawać informacje bez zbędnych szczegółów (im mniej tych zbędnych, tym mniej danej informacji towarzyszy przekaz emocjonalny), informacje należy konstruować w oparciu o pracę umysłu i wreszcie – należy unikać artykułów stronniczych.
Na przestrzeni lat kodeks ewoluował, ale podstawy wciąż pozostały te same. Prasa, oprócz wspomnianych zasad, miała być wolna i rzetelna, bezstronna, powinna „grać” fair play, poszukiwać prawdy, i wreszcie powinna być W PIERWSZYM RZĘDZIE LOJALNA WOBEC OBYWATELA i CZUJNA WOBEC POCZYNAŃ WŁADZY.
W Polsce media prorządowe przytulają się do władzy odkąd pamiętam, a media antyrządowe przytulają się do opozycji. A przecież powinny Z ZASADY nie ufać politykom, również opozycyjnym, a rozmowy z nimi prowadzić na zasadzie pojedynku – zakładać, że polityk nie chce powiedzieć tego, co obywatel chce usłyszeć i prowadzić rozmowę w sposób tak dociekliwy i konsekwentny, aby na końcu wygrał słuchacz i usłyszał to, co go interesuje, czyli pozyskał informację, do której ma prawo. Patrząc w ten sposób, czerwcowy wywiad red. Piaseckiego z ministrem Błaszczakiem w Radio Zet powinien się zakończyć po 3 minutach. Błaszczak nie odpowiedział wprost na żadne pytanie dotyczące śmierci aresztanta we Wrocławiu, a Piasecki poległ próbując go do tych odpowiedzi nakłonić.
Chcąc pozostać w zgodzie z warsztatem dziennikarskim, red. Piasecki powinien po 3 minutach pożegnać gościa słowami „przykro mi, ale Pan nie odpowiada na pytania i nie udziela odpowiedzi, do których obywatele mają prawo” i zapowiedzieć, że nie będzie go zapraszać do programu, jeśli sytuacja się powtórzy. Niestety, Piasecki nie jest Bobem Woodwardem (amerykański dziennikarz śledczy, ujawnił aferę Watergate), jest „tylko” Konradem Piaseckim. Będzie więc po wsze czasy zapraszał polityków, którzy przyjdą, nie powiedzą nic, a za tydzień przyjdą znowu. Wszystko to za niemałą kasę.
Czwarta władza żyje z politykami w symbiozie, w której żadna za stron wzajemnie nie pozwala sobie zrobić krzywdy. Nie tylko nie chodzi z politykami „na noże” (to wojna, której dziennikarstwo nie może przegrać, bo ma jako oręż prawo medialne, które m.in. NAKAZUJE osobom publicznym udzielać informacji), za to chętnie wymienia uprzejmości na Twitterze, a nawet bawi się wspólnie na Charytatywnym Balu dziennikarzy. Ramię w ramię, politycy i publicyści. Na zachodzie nie do pomyślenia, u nas jakoś nikogo nie dziwią poważni publicyści popijający z politykami kolorowe drinki i pozujący na ściance rozbawionym fotografom.
Dziennikarze, niestety, boją się władzy, pozostawiając obywateli bez należnej nam informacji. Świadczy to raczej o świadomości ich własnej słabości (ludzi mediów), niż o potędze tej pierwszej (władzy). W efekcie mamy fatalną, słabą i niedojrzałą klasę polityczną i równających do niej przedstawicieli czwartej władzy – dziennikarzy, wobec których coraz trudniej mieć złudzenia, że NASZ interes, czytelników, słuchaczy, widzów, będzie dla nich zawsze na pierwszym miejscu. Na razie nie jest.